Wyjazd do USA okazał się być niezapomnianą przygodą i chociaż przez prawie pół roku pozostawałem z dala od studia, to zajawka była wciąż podkręcana przez różne akcje w klimacie. To był hip hop i wtedy wszystko było dla mnie mocno na rapie.
O całym okresie spędzonym w Stanach Zjednoczonych nie widzę teraz sensu opowiadać, tym bardziej, że w dużej mierze pozostawał to po prostu standardowy wyjazd typu work & travel, pracy było sporo, a całość przyodziana w zwykłą codzienność. Tak jak wspomniałem wcześniej udało mi się jednak ogarnąć opcje, które były mega fajne i klimatyczne.
Większość czasu spędziłem w Atlantic City. Tam miałem okazję sfunflować się z czarnym ziomeczkiem Hicksem – okazało się, że obaj jaramy się basketem i rapem. Hicks też nagrywał i nawet próbowaliśmy uskutecznić razem wspólny numer, niestety koniec końców się nie udało… ogarnęliśmy za to kilka meczy na boisku i kilka melanży u niego na chacie, gdzie była okazja coś wypić, coś zajarać i przede wszystkim coś porapować. Co z tego, że ja po polsku, a on po angielsku – dla mnie to był klimat jak z filmów z serii Friday.
W AC poznałem też Dee, który był moim managerem w robocie. Dee to też był konkretny czarnuch, który jak się okazało miał swój własny niezależny rapowy label Reality Recordz. Relacje na linii szef-pracownik uniemożliwiły nam jakieś grube melanżowanie, ale i tak była okazja, żeby coś tam razem poogarniać. Dee pomógł mi przede wszystkim skołować sprzęt, którego używam do dziś – mikrofon Groove Tubes GT55 zamówiliśmy na eBayu (dałem za niego 240 dolców, w Polsce chodził wtedy po niecałe 2 klocki), a po maszynę perkusyjną BOSS DR-5 bujaliśmy się razem poza miasto wypasionym Fordem Expedition, na całą parę słuchając rapów.
Z takich luźniejszych rzeczy to udało mi się też zbić piątkę z Beanie Sigelem, którego spotkałem na parkingu pod kasynem.
Osobiście jarałem się też strasznie czasem spędzonym w Nowym Jorku – mieszkałem niecałe dwa tygodnie na Brooklynie. Byłem na Marcy Projects, jeździłem zobaczyć Rucker Park w Harlemie, odwiedziłem Bronx, Queens i Coney Island, zwiedziłem też oczywiście Manhattan, grałem w kosza z czarnymi na Jamaica Avenue i bujałem się metrem po całym Nowym Jorku. Chodzić i widzieć miejsca w których rodził się hip hop było naprawdę niezapomnianym przeżyciem, serio zmienia punkt widzenia na rap i daje naprawdę dużo, dużo zajawki.
W trakcie pobytu w USA widziałem też Filadelfię, Waszyngton i Miami i miałem naprawdę mega dużo przygód, nie tylko tych związanych z rapem. Nie będę jednak ściemniał – pod koniec pobytu mocno już myślałem o powrocie i kolejnych melanżach z ekipą, ale przede wszystkim miałem już straszny głód mikrofonu. Wyjazd do Stanów Zjednopczonych, patrząc z perspektywy czasu, stanowi też dla mnie pewną granicę oddzielającą wcześniejsze nagrywki od następnych – tak się jakoś złożyło, że rzeczy które robiłem po powrocie faktycznie brzmią lepiej, a moje skille weszły na kolejny poziom, choć wiadomo – wciąż widziałem dużo miejsca do poprawy i wciąż chciałem je szlifować.